niedziela, 25 sierpnia 2013

Agenci: Rozdział 1


Londyn, rok 2011.
Jane wybiegła z ośrodka, a za nią opiekunka. Wołała ją, ale dziewczyna była tak zrozpaczona, że chciała pobiegnąć na koniec świata i jeszcze dalej. Nie mogła uwierzyć w to co się właśnie stało. Pobiegła do parku. Weszła na drzewo, jak najwyżej i schowała głowę między kolana. Miała wszystkiego dość. Po pewnym czasie zdzwonił telefon. Kiedy zobaczyła kto, nie chciała odebrać, ale w końcu to zrobiła.
- Dzwoniła do mnie Pani Ford, przestraszyła się. Wracaj.
- Nie wrócę. Nie chce.
- Czemu?
- Bo ciebie tam nie ma.
- Proszę. Jestem już pełnoletni, nie mogę tam dłużej być. Mam własne mieszkanie. Zawsze możesz mnie odwiedzać.
- Ale to nie to samo. Jak otworze oczy to ciebie tam nie będzie. Traktowałam ciebie jak brata. Boję się być tam sama.
- Będzie dobrze. Będę Cię odwiedzał, ty będziesz przychodzić do mnie i będzie prawie tak samo.
- Obiecujesz Nathan?
- Obiecuję, Jane. To zejdziesz z drzewa i wrócisz do domu?
- Wrócę.
Jane i Nathan od kiedy pamiętali mieszkali w domu dziecka . Jako małe dzieci byli razem w pokoju, potem ich przeniesiona do osobnych, ale i tak się przyjaźnili i to bardzo. Traktowali się jak rodzeństwo. Pomagali sobie zawsze, nie ważne jaka to była sprawa. Zawsze mogli na siebie liczyć. Ale niestety Nathan skończył miesiąc temu 18 lat. Dostał mieszkanie i zamieszkał sam. I tak z każdym ich znajomy z domu dziecka po osiemnastym roku życia. Dla Jane to było jak utrata prawdziwego brata. Nie było dnia, żeby nie byli blisko siebie. Jak chcieli od wszystkiego odpocząć wchodzili na największe drzewo w parku i przyglądali się innym słuchając ich życiowych historii.
Zeszła z drzewa i poszła na miasto. Chciała jeszcze zostać sama, choć przez chwile wszystko przemyśleć. Szła przez zatłoczone ulice, nikt nie zwracał na nią uwagi. Chciała sprawdzić, która godzina i zauważyła, że dostała wiadomość. To od Kim, dziewczyny, z którą była w pokoju. Napisała, że się wszyscy martwią, gdzie jest. Prosi, żeby wracała szybko do domu.
Wzięła głęboki wdech i zaczęła iść w kierunku domu dziecka. Nawet nie zauważyła, że od parku szedł za nią podejrzany, wysoki, ubrany na czarno mężczyzna. Nagle zaczął biec, wyrwał jej trochę włosów i pobiegł dalej. Jane upadła. Była tak wkurzona tym co się stało, że pobiegła w kierunku, którym biegł dziwak. Kiedy dobiegła na sam środek rynku, nagle straciła go z oczy. Rozejrzała się, ale nie umiała go znaleźć. Kiedy się odwróciła wpadała na wielkiego murzyna.
- Przepraszam. Nie zauważyłam Pana. - powiedziała spokojnie.
- Musisz iść ze mną. - odpowiedział.
- Słucham?
Złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć w stronę jakiegoś zaułka.
- Nigdzie z Panem nie idę. W ogóle się nie znamy.
- Ja Cię znam i to chyba wystarczy.
- Jeżeli mnie Pan nie puści zacznę krzyczeć.
- O boże. Jak ja nie lubię tej roboty.
Po tych słowach wyciągnął z kieszenie strzykawkę i z całej siły wbił igłę w jej rękę. Jane krzyknęła, ale nikt nie zareagował. Facet zaczął ciągnąć ja w kierunku czarnego vana. Jane próbowała stawiać opór, ale czuła się coraz słabiej i słabiej, aż straciła przytomność i upadła na ziemie. Mężczyzna wziął ją na ręce i podszedł do auta. Drugi mężczyzna otworzył tylne drzwi i razem położyli Jane na siedzeniu. Potem razem wsiedli do przodu i pojechali.




Mam nadzieje, że może być.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz